POLSKA – NOWA LINIA OBRONY

Po czarnym siedemnastym września 2009, gdy z Białego Domu nadeszła informacja, że nie jesteśmy Stanom już potrzebni, należy nakreślić kolejną linię obrony dla tego, co się nazywa Polską. Zapewne nie jest jeszcze tak tragicznie, że jedynym miejscem jej egzystencji będą nasze serca, ale warto porzucić sielankowe zapewnienia, że skoro jesteśmy w UE i NATO, to nic nam nie grozi.

Na płaszczyźnie politycznej nie mamy silnego sojusznika, a budowa silnej i niezależnej od Niemiec i Rosji Europy Środkowej jak dotychczas się nie udała. Jedynym mocarstwem, które może mieć obecnie interes w naszej niepodległości, są Chiny, co przytomnie dostrzegł dr Antoni Dudek w artykule „Chińczyków trzymajmy się mocno” (Rzp. 03.10.2009):
Skoro Amerykanie mają na głowie sprawy ważniejsze niż Polska, a my nie potrafimy ich przekonać do zmiany stanowiska, to może powinniśmy się zastanowić nad pogłębieniem naszych relacji z nowym globalnym supermocarstwem, które rośnie na naszych oczach. Mam oczywiście na myśli Chiny. Już raz, w 1956 r., Chińczycy odegrali istotną rolę w naszej historii, powstrzymując Chruszczowa przed interwencją zbrojną w Polsce. Oczywiście Mao Zedong uczynił to nie z sympatii dla nas, ale po to, by zademonstrować, że po śmierci Stalina Pekin nie będzie się już godził na odgrywanie drugorzędnej roli w gronie państw komunistycznych. Czy dziś szerokie otwarcie Polski dla chińskich inwestycji nie dałoby do myślenia zarówno w Moskwie, jak i w Berlinie? Chińscy przedsiębiorcy, którzy niedawno zaczęli się coraz częściej pojawiać nad Wisłą, mogliby tu zrobić znacznie więcej, niż tylko zbudować dwa króciutkie odcinki autostrady A2. A Pekin gorączkowo szuka dziś na całym świecie miejsc, gdzie mógłby ulokować część z ponad 2 bilionów dolarów posiadanych rezerw finansowych.
Obecnie trudno byłoby wskazać w Europie kraj, który stanowi główne centrum chińskich interesów w tym regionie. A że takiego państwa Chińczycy już szukają, wydaje się wielce prawdopodobne, bo choć stary kontynent schodzi powoli w skali globalnej na drugi plan, to jeszcze długo żaden kraj nie będzie zasługiwać na miano supermocarstwa, nie mając tu swoich wpływów i sojuszników.
Dlaczego Pekin miałby się interesować akurat Polską? Bo spełniamy dwa podstawowe warunki: optymalnego położenia geograficznego (między Niemcami i Rosją) oraz odpowiedniej wielkości i poziomu modernizacji.

To oczywiście prawda, ale póki co nie widać praktycznych przejawów tego sojuszu. Musimy więc prowadzić działania opóźniające na drodze do odbudowy stref wpływów naszych odwiecznych sąsiadów. To leży w gestii Prezydenta i PiS-u. Prezydent wprawdzie podpisał traktat lizboński, ale dało to możliwość, by zaskarżyć go do Trybunału Konstytucyjnego w przedmiocie jego zgodności z Konstytucją RP. Podjęcie takich (skutecznych!) działań solennie obiecał poseł Macierewicz na spotkaniu Klubów Gazety Polskiej w Warszawie 9 października br.[2009] Trzeba jednak szybko odpowiedzieć sobie na pytanie, czy mamy inne wyjście niż lenna postawa wobec Niemiec. Jeśli nie, to lepiej ich nie drażnić bez potrzeby i przyjąć rolę w miarę lojalnego wasala w polityce zagranicznej za cenę zachowania jak największej niezależności w polityce wewnętrznej. Coś takiego zrobiła właśnie Irlandia, która również pozbawiona amerykańskiego wsparcia podłożyła się w referendum 2 października.

O co więc powinniśmy szczególnie walczyć na naszym podwórku?

Po pierwsze – oświata. Kto ma w swoich rękach szkolnictwo, ten ma klucz do przyszłości narodu – a jak się okazało w ostatnich wyborach, w których młodzież odegrała ważną rolę, także do teraźniejszości. Jest to tak „oczywista oczywistość”, że nie będę jej dłużej komentował. Zwrócę tylko uwagę na edukację historyczną. Nie chodzi nawet o lektury czy liczbę godzin, ale o nauczenie młodego pokolenia krytycznej analizy naszych dziejów i wyciągania z nich wniosków. Nie nauczy tego szkoła, więc wzorem rodziców dzieci z zerówek, którzy w ukryciu przed urzędnikami MEN-u umawiają się z przedszkolankami na konspiracyjną naukę czytania i pisania sześciolatków, powinniśmy zacząć organizować tajne komplety edukacji historycznej. Może konspiracja – owoc zakazany – przyciągnie uwagę młodzieży? Nie widać jednak niezależnego ośrodka myśli w Polsce, który postawiłby to sobie za cel.

Po drugie – gospodarka. Biednym łatwo manipulować. Biedny nie ma czasu ani ochoty na nic poza zarabianiem pieniędzy. Biedny nie ma wielkich możliwości sponsorować czegokolwiek. W obliczu dotacji z Brukseli i z budżetu płynących dla kultury antynarodowej niezmiernie ważny staje się prywatny mecenat. Przykładowo reżyser Grzegorz Braun mógłby robić o wiele więcej wspaniałych filmów dokumentalnych, ale koszt jednego wynosi ok. 100 tys. złotych. Kto z nas, a nawet które środowisko, jest dziś w stanie wyłożyć takie pieniądze? Spoglądamy tęsknie w stronę Polonii, ale nie można na niej wszystkiego opierać. Warto zaznaczyć, skąd Polonia ma pieniądze. Z pracy w krajach, gdzie nie łupi się obywatela ponad miarę wysokimi podatkami. Warto, by patrioci z PiS-u wzięli sobie to mocno do serca. Jeśli chcemy budować perspektywę na przyszłość, musimy drastycznie ograniczyć biurokrację i podatki – oczywiście w ramach, jakie nakreśli nam Berlin…

Po trzecie – demografia. Musimy przywrócić wśród kobiet etos matki, a u ojców poczucie odpowiedzialności. Niestety, dzisiejsze wykształcenie temu nie służy – im kto bardziej wykształcony, tym mniej (jeśli w ogóle) ma dzieci. Liczy się wygoda i kariera. Dzięki Bogu, ten trend się chyba zaczyna odwracać. Pojawiło się kilka kobiet rozpoznawalnych w mediach, które mądrze mówią o swoim macierzyństwie, na przykład Natalia Niemen – „Jestem Mamą – to moja kariera”, Kasia Kowalska – ‘Dzieciaki to sens życia!”. Nie do przecenienia jest tu także czynnik ekonomiczny – zapracowani i niezamożni rodzice boją się licznego potomstwa. Dopiero, gdy matka nie pracuje, a ojciec może zapewnić byt rodzinie, można mówić o warunkach do posiadania więcej niż 1-2 dzieci. A to przecież konieczny warunek przyrostu naturalnego!

Po czwarte – samoorganizacja. Jak na razie bardziej przypominamy stado baranów niż społeczeństwo. Potrzebujemy autentycznych elit, sprecyzowania celów ogólnonarodowych i dobrze funkcjonującej łączności pomiędzy elitami a resztą społeczeństwa. Działalność tzw. Salonu Adama M. doprowadziła do zaaplikowania narodowi fałszywych czy pozornych elit. Niestety, Kościół katolicki, choć pod zaborami czy w czasie okupacji dość dobrze zdał egzamin z postaw patriotycznych, tym razem całkowicie zawiódł. Mit „wielkiego Polaka” pozbawił naród krytycyzmu i jasnej oceny rzeczywistości, a stada przeróżnych TW „Filozofów” czy „Proroków” dopełniły spustoszenia. Garstka ludzi, którzy rzeczywiście nadają się do kształtowania ducha narodu, nie dosyć, że jest nieliczna, to nie ma środków do prowadzenia swej misji, a kanały docierania „pod strzechy” są prawie całkowicie niedrożne. Przepaść pomiędzy autorytetami a resztą społeczeństwa muszą wypełnić kręgi samoorganizacji społeczeństwa na poziomie lokalnym. Parafie katolickie już dawno (poza być może obszarami wiejskimi) straciły swoją rolę lokalnej, bliskiej sobie społeczności. W to miejsce nie mamy na razie niczego innego. Próby są podejmowane – „Gazeta Polska” realizuje jedną z nich. Powołała ruch społeczny swoich klubów, który pomaga w kontakcie patriotycznie nastawionej elity z tzw. dołami. Wielu działaczy bezinteresownie i mozolnie prowadzi pracę od podstaw, szukając nowych czytelników gazety i organizując lokalne spotkania z liderami patriotycznej części naszej sceny politycznej. Podobne działania prowadzi Unia Polityki Realnej czy Ruch Przełomu Narodowego prof. Nowaka. PiS zapowiada również szybkie wyjście w teren i naprawienie zaniedbań w tej dziedzinie.

Nie sposób w tym kontekście nie wspomnieć o świeżo upieczonym doktorze Tadeuszu Rydzyku. Jego działalność – swoiste połączenie sfery religijnej ze społeczno-polityczną – przełamała monopol Salonu. Pomimo jednak wielkiej charyzmy, pomysłowości, rozmachu ks. Rydzyka religijność katolicka, szczególnie w wydaniu różańcowo-ludowym, nie porwie dziś młodego pokolenia. Moherowe berety będą wiec powoli schodzić ze sceny. Co w ich miejsce? Dla młodzieży silnie zlaicyzowanej odpowiedzią mogłoby być popularyzowanie ruchów libertariańskich, czy szerzej wolnościowych, akcentujących zdrową wolność jednostki w konfrontacji z totalitarnymi zapędami państwa. Szczególnie dobrze to idzie w Internecie – dużo gorzej „w realu”. Dla młodego pokolenia szukającego także rzeczywistości duchowej nie ma w Polsce odpowiedniego środowiska. Dobrą robotę wykonują publicyści Frondy, popularny jest Tomasz Terlikowski czy Joanna Najfeld. To cieszy. Ale publicyści nie dadzą poczucia wspólnoty i miejsca formacji wewnętrznej. Tutaj „młodzi gniewni” katolicy nie mają nic do zaoferowania. Kościół hierarchiczny postrzega ich jako zagrożenie i nie pozwoli na działania duszpasterskie w swoim łonie. Ostatnia taka próba – ruch oazowy ks. Blachnickiego w latach 70. i 80. wydał wystarczająco dużo „heretyków” i nowych kościołów protestanckich, by hierarchia zdecydowała się na zaufanie świeckim duszpasterzom.
Są jeszcze kościoły protestanckie z żywą więzią z Jezusem i atrakcyjną dla młodych formą przekazu Biblii. Środowisko to infiltrowane przez komunistyczną agenturę i często infantylne w postrzeganiu rzeczywistości nie potrafi jak na razie skutecznie wyjść z ram narzuconych przez komunistów – „dobry chrześcijanin nie miesza się w sprawy tego świata i trzyma się z dala od polityki”. Co ciekawe, protestanci zza oceanu, którzy nie zaznali komunizmu, nie wyznają takiej teologii – są dobrymi uczniami Jezusa i jednocześnie dobrymi patriotami. Pewne jaskółki pojawiają się jednak i w tym środowisku. Nasz miesięcznik doprowadził nas do kilku kościołów w Polsce, które zaczynają postrzegać biblijne imperatywy w dziedzinie społeczno-politycznej. Jeśli Bóg da, przekształci się to w jakiś szerszy ruch protestantów, którzy potrafią sprostać wyzwaniom czasów, w jakich żyjemy, dołączą do elit narodu i budowania jego organicznej struktury. Wzory z czasów reformacji mamy nie do pogardzenia!

„Tutaj hulają lobby innych państw. A jak się o tym mówi, to wynika wielki skandal” Jarosław Kaczyński, PAP

Magazyn iPP nr 63, październik 2009

Poprzedni artykułPolityka realna czy demagogia
Następny artykułPolska Chrystusem narodów?