Na fali ostatnich antypolskich i poczynań katolickich hierarchów część polskich patriotów bije się z myślami o odejściu z kościoła. Jako protestant mam zdecydowane zdanie w tej sprawie.
Odejście z kościoła to nie sprawa emocji czy impulsu chwili. Gdyby jeszcze w Polsce istniało wiele różnych kościołów opartych na tym samym fundamencie, sprawa nie byłaby tak istotna. W naszej sytuacji w wielu wypadkach wybór jest tylko pomiędzy byciem w kościele katolickim albo niebyciem w żadnym. Jeden z internautów tak to ujął: będę musiał się bardzo zastanowić nad… pozostawieniem Boga w sercu i pożegnaniu kościoła, choć jestem po prawie kanonicznym. Z pozoru takie podejście wydaje się piękne i ideowe. W praktyce nie bierze pod uwagę kilku problemów.
Człowiek z natury jest leniwy i potrzebuje dopingu z zewnątrz – także w sferze duchowej. Idea osobistego związku z Bogiem poza kościołem (rozumianym jako konkretna wspólnota ludzka) jest obca Biblii. Dużej części nakazów i zaleceń apostołów nie da się zrealizować poza wspólnotą (troska o siebie nawzajem, napominanie, wspólne świadectwo wzajemnej miłości itp.). Powie ktoś, ale nabożeństwa katolickie to rytuał, gdzie nie ma prawdziwej wspólnoty. W dużej mierze to niestety prawda. Są tam jednak elementy wspólnotowe – np. w mniejszych społecznościach, gdzie ludzie się znają, pozostał wymiar wzajemnej dyscypliny moralnej, jest ważny element spotkania towarzyskiego czy tzw. znak pokoju. Może to mało, ale w porównaniu z „nic” bez kościoła to jednak „coś”. Dodatkowo pozostaje kontakt z czytanym Słowem Bożym. Istnieje poważne niebezpieczeństwo, że postawa „z Bogiem, ale bez kościoła” doprowadzi nas raczej do obojętności wobec Boga i życia tylko tym, co tu i teraz.
Nie uważam też, że zdrada biskupów czy nawet większości księży jest wystarczającym powodem do opuszczenia kościoła katolickiego. To decyzja, która wpływa na prawie wszystkie dziedziny naszego życia i osób nam bliskich. Jeśli więc człowiek na taki krok się decyduje, to powody muszą być daleko poważniejsze, byśmy nie żałowali tego kroku i bólu, który sprawimy innym. Inaczej mówiąc, gdy opuszczamy jakiś kościół, musimy być pewni, że nie jest to nasze „widzimisię”, ale że realizujemy wolę samego Boga. Kiedy tak może się stać? Zasadniczo w dwu przypadkach – gdy mój kościół popiera grzech z dziedziny moralności (np. ogłasza dogmat/naukę, że homoseksualizm jest dopuszczalny) lub głosi naukę niezgodną z Biblią (katolik ma tu pewien kłopot, bo w jego kościele naucza się, że są trzy źródła autorytetu: święta Tradycja, Pismo Święte, Urząd Nauczycielski Kościoła; za: katechizm kk § 95). Dopiero mając za sobą taki argument, można zacząć myśleć o opuszczeniu kościoła. Ktoś powie: jestem za głupi, żeby samodzielnie ocenić, czy mój kościół jest wierny Biblii. Gdy jednak staniesz już przed Bogiem – czy wtedy też Mu powiesz, że to przez księdza, biskupa czy kościół nie słuchałeś prostego przekazu Jego Słowa? Spróbuj, może zadziała…
Ja odszedłem od katolicyzmu w wieku 27 lat, mając za sobą dziesięć lat poznawania Biblii, wiele dyskusji z księżmi i teologami, gruntowne poznanie doktrynalnej nauki katolickiej w podstawowych obszarach teologii i , co najważniejsze, doświadczenie nowego narodzenia przez osobiste zaufanie Chrystusowi co do mojego zbawienia. Nie twierdzę, że każdy musi tak długo i szczegółowo badać tę sprawę – ja zrobiłem to także dlatego, że moja decyzja miała wpływ na życie wielu młodych ludzi w duszpasterstwie akademickim, którego byłem świeckim nauczycielem. Długo szukaliśmy możliwości pozostania w kościele i życia zgodnie z własnymi przekonaniami i sumieniem. Łudziliśmy się, że nasze przekonania, choć niezgodne z katolicyzmem ludowym, zgadzają się jednak z fundamentalnym nauczaniem kościoła. Gdy jednak przeczytałem Dekret o Usprawiedliwieniu soboru trydenckiego, straciłem te złudzenia:
Jeśli ktoś twierdzi, że wiara usprawiedliwiająca jest tylko ufnością w miłosierdzie Boga, który odpuszcza grzechy ze względu na Chrystusa, albo że ta ufność jest jedynym źródłem usprawiedliwienia – niech będzie wyłączony, kanon 12 (za Breviarium Fidei str. 328)
Ja właśnie takie zaufanie w Chrystusie złożyłem i, co więcej, uważam je za centralne przesłanie Boga dla ludzkości zwane ewangelią – dobra nowiną. Jeśli więc kościół katolicki je potępia, sam na siebie potępienie sprowadza (Gal. 1; 8-9). Dopiero mając taką podstawę, zdecydowałem się na opuszczenie kościoła katolickiego.
Wielu z Państwa jest dziś tylko zagniewana na swoich biskupów czy księży. To, jak powiedziałem na wstępie, zdecydowanie za mało, by usprawiedliwić odejście z kościoła. Tego typu podejście to raczej poziom palikociarzy. Nie znaczy to, że powinniście Państwo pozostać obojętni na zaprzaństwo swoich przywódców duchowych. Dobrą rzeczą było na przykład ostentacyjne wyjście z mszy podczas czytania aktu „pojednania” z Rosją (jedna z osób, która się na to zdecydowała, a potem wróciła na dalszą cześć nabożeństawa, mówiła, że spotkały ją ciepłe reakcje nieznanych osób podczas przekazywania sobie znaku pokoju). Podobnie należy rozmawiać z księżmi zagubionymi pomiędzy posłuszeństwem biskupowi-kanalii a Bogu. Niech czuje za plecami zachętę, ale też i kontrolę ze strony swoich podopiecznych. Gdy KUL zamknął drzwi przed Kresowiakami i ks. Isakowiczem-Zaleskim, dobrym wyjściem jest decyzja o zaprzestaniu wspierania finansowego tej uczelni. Niech wasz sprzeciw słyszą duchowni i niech widzą pozostali parafianie. Oni też mają często podobne rozterki, ale się boją wychylić z tłumu. Trzeba przykładu. Waszego przykładu.