Nie umiemy szanować siebie jako obywatele. Przed urzędnikiem większość z nas pokornie „czapkuje”, a absurdalne zarządzenia władzy przyjmujemy bez sprzeciwu.

Dwadzieścia lat III RP nie przyniosło tu zdecydowanego postępu. W moim odczuciu, w porównaniu z rokiem 1980, możemy nawet mówić o pewnym regresie. Dziś Polacy boją się swojej władzy, nie wierzą w zmiany na lepsze i akceptują coraz głębszą ingerencję urzędników w ich życie osobiste. Po części omijamy niejako ten proces przez powszechną praktykę lekceważenia przepisów i zarządzeń oraz oszukiwanie władzy. Udaje się to dość skutecznie w sferze ekonomicznej, a szczególnie fiskalnej. Nasza pomysłowość kończy się jednak tam, gdzie w grę wchodzi los naszych dzieci.

Powszechna szkolna indoktrynacja jest poza zasięgiem sztuczek z dziedziny zaniżania podatków czy omijania bzdurnych przepisów. Państwo zabiera na wiele godzin nasze dziecko i nie mamy prawie żadnego wpływu na to, co z nim robi. Dotychczas pozostawiało rodzicom sześcioletni okres ulgowy – do zerówek zabierano sześciolatki, a do szkół siedmiolatki. Powołując się na unijne trendy, rząd Donalda Tuska postanowił skrócić do pięciu lat pozostawanie dziecka pod opieką rodziców, a prawdopodobnie na tym nie skończy.

„Skok na dzieci” nie ogranicza się tylko do obniżania wieku obowiązku szkolnego. Jak powiedziała niedawno u Wildsteina była minister pracy i polityki społecznej Joanna Kluzik-Rostkowska, należy „rozszczelnić rodzinę”. Ten niejasny termin oznacza w rzeczywistości pozbawienie rodziców tzw. władzy rodzicielskiej. Najpierw wprowadzono zmiany semantyczne – unika się pojęcia władza rodzicielska, a zastępuje je słowem: „piecza”. Dalej pozbawia się rodziców atrybutów władzy – prawa do egzekwowania jej siłą czy prawa do podejmowania decyzji za dziecko (casus pigułek antykoncepcyjnych dla 15-latek). Kolejnym krokiem jest dosłowne zabieranie (porywanie) dzieci rodzicom. Rząd planuje nadanie kilkunastu tysiącom pracowników socjalnych prawa do natychmiastowego, bez wyroku sądu czy decyzji prokuratora, zabierania dzieci do Izby Dziecka. Urzędnicy namawiają nas do donoszenia na podejrzane zachowania w rodzinie sąsiada czy ingerowania, gdy rodzice karcą dziecko w miejscach publicznych. Bycie rodzicem staje się niebezpiecznym i niewdzięcznym zajęciem – nic dziwnego, że mamy ujemny przyrost naturalny…

Wobec zapowiedzi (a po części już i praktyki) takiego antyrodzicielskiego terroru niektórzy proponują metodę strusia – cicho siedzieć, nie protestować – w nadziei, że nie narażając się władzy, nie zostaniemy przez nią zauważeni. Smutne, że takie rady słyszeliśmy od innych wierzących, do których zwróciliśmy się z prośbą o solidarną akcję wobec lubelskiego kuratorium, które utrudniało państwu Kopciom kontynuację edukacji domowej ich dzieci. Problem w tym, że w rzeczywistości przepisy antyrodzinne nie uderzą w rodziny patologiczne i nie na nie są przygotowywane. Chodzi o zabranie (lub przynajmniej groźbę zabrania) dzieci rodzicom nieprawomyślnym ideologicznie. Już dziś mamy w Polsce przypadki zabierania dzieci nie tylko za brak ciepłej wody w łazience, ale za nieodpowiednią dietę, niewłaściwy stosunek rodziców do autorytetów państwowych i kościelnych czy za zbytnią ich religijność. Jeśli więc nie wychowujesz dziecka na bezmyślnego, egoistycznego i materialistycznie nastawionego zwolennika tolerancji i integracji, już do Ciebie idą.

Może więc zamiast biernie czekać na egzekucję, stańmy do walki? W takiej sytuacji walka ma kilka zalet w porównaniu z tchórzliwą biernością. Mamy szansę na zwycięstwo, możemy, utrudniając życie wrogom, opóźniać ich postępy, a w końcu, gdy przyjdzie emigrować, będziemy mieli spokój sumienia, że zrobiliśmy, co było w naszej mocy.

Jak walczyć? Nie w pojedynkę i nie chaotycznie. Musimy się zorganizować i zaplanować długoterminową strategię. W dzisiejszym zbiurokratyzowanym świecie potrzeba biurokratycznych metod walki – stąd rejestracja organizacji społecznych, z których opinią władza jeszcze musi się nieco liczyć. Dalej trzeba szybko budować sieć osób gotowych do działań w Internecie – każdy urzędnik zlekceważy sprawę, gdy dostanie kilkadziesiąt e-maili z protestem, ale gdy jego skrzynkę zapcha kilkaset czy kilka tysięcy takich listów, potraktuje to inaczej. Musimy wykorzystać demokratyczne procedury. Przypomina mi to działalność wywrotową Włodzimierza Bukowskiego w Rosji sowieckiej. Ten uparty opozycjonista postanowił walczyć z władzą sowiecką za pomocą jej praw i konstytucji. Organizował więźniów w sprawnie funkcjonujące manufaktury produkujące skargi na przeróżne drobiazgi więziennego życia. Każda taka skarga musiała przejść drogę służbową i uzyskać odpowiedź pocztą zwrotną. A co się działo, gdy urzędnik w Moskwie dostawał kilkaset jednobrzmiących skarg, na które musiał pojedynczo odpowiadać?! Szybko wymieniono Bukowskiego na szefa komunistycznej partii Chile…

Czy nie możemy zafundować takiej zabawy i naszym urzędnikom? Niech widzą w nas jeża, który choć słaby, odstrasza potencjalnych agresorów kosztami ataku.

Musimy być zorganizowani także po to, by w wyjątkowych sytuacjach sprawnie i licznie wyjść na ulice – co innego, gdy protestuje kilkanaście osób, co innego, gdy setka czy więcej.

Musimy zdobyć też przyczółki wśród polityków głównego nurtu – oni zawsze mają w perspektywie jakieś wybory, więc nie pogardzą w miarę licznym elektoratem i będą przynajmniej na zewnątrz popierać naszą sprawę. Tu dochodzimy do sprawy rozgłosu – bez dostępu do mediów niewiele zdziałamy. W takim „idź Pod Prąd” (czy kilkunastu podobnych tytułach) możemy sobie pisać piękne rzeczy, ale do ilu ludzi to dotrze – do tysiąca czy dwóch? W dobie demokracji sprawa ma znaczenie, gdy wiedzą o niej dziesiątki czy setki tysięcy. Musimy więc zarówno spośród siebie wykształcić ludzi zdolnych do działalności medialnej, jak i pozyskać sprzymierzeńców w różnych redakcjach.

Najważniejsza jednak przemiana ma się dokonać w naszych sercach i umysłach. Musimy sobie uświadomić powagę sytuacji – że nie mamy gdzie się cofnąć, kiedy rząd wyciąga ręce już nie tylko po nasze pieniądze czy swobody, ale po nasze dzieci. Musimy uwierzyć, że nie jesteśmy przedmiotami, które urzędnik może sobie dowolnie przestawiać, ale wolnymi obywatelami, dla których państwo w ogóle istnieje. Musimy przemóc strach czy poczucie bezradności i postanowić walczyć. Tłum zastraszonych i bezradnych niewolników może z powodzeniem popędzać jeden nadzorca z knutem czy karabinem – nikt się nie wychyli. Jednakże nawet nieliczna zorganizowana grupa ludzi zdeterminowanych stanowi poważne zagrożenie dla każdej władzy. Nawet tej uprawiającej politykę miłości (inaczej).

Stowarzyszenie Obrony Rodziców
www.obronarodzicow.pl,
e-mail: [email protected]
tel. kom. 606 740 926

Magazyn iPP nr 59-60 czerwiec-lipiec 2009

Poprzedni artykułPatriotyzm gospodarczy
Następny artykułBóg czy sakramenty? Nauczanie pastora Pawła Chojeckiego 2019.03.17